-
Moja wyprawa do Katalonii
To bardzo subiektywna relacja z mojego pobytu w Katalonii. I dlatego właśnie mogę sobie pisać co mi ślina na język przyniesie. I nie tylko o cygarach tu będzie. Powiem więcej - głównie nie o cygarach
Relację dzielę na odcinki. Co już gotowe, umieszczam. Resztę dopiszę później i sukcesywnie dodam. Zapraszam do czytania i komentowania. Prawdopodobnie reszta zdjęć trafi do specjalnego albumu na forum.
Dzień 1.
Sobota. Po spakowaniu niezbędnych drobiazgów udaję się na lotnisko Rębiechowo (im. Lecha W.). Czekamy, czekamy, czekamy. Bilety do ręki i bagaż do luku samolotu. Czekamy, czekamy. Wreszcie udaję się na odprawę wraz z bagażem podręcznym. Przed bramką trzeba zrobić streaptease. Pasek, zegarek, metalowe buty (jeśli ktoś ma). Przełażę przez bramkę: PIIIIIIIII, PIIII, PIP, PIP, PIP. Cholera, zapomniałem, że mam pugilares z bilonem w kieszeni. Rewizja .
- Co pan ma?
- Mam trzy pięćdziesiąt.
- Aha. Ręce do góry!!! Dobra niech pan idzie dalej.
Pani w mundurze przegląda moją podręczną torbę. Tuba z cygarami – amerykańska.
- A to co?
Już miałem na końcu języka, że bomba a ja z Al-Kaidy.
Jednak spokojnie tłumaczę:
- To jest prze pani tuba z cygarami. Na własny użytek, of course.
Pani usiłuje rozbroić bombę.
- Nieeeeeeee!!! – wrzeszczę – to się tylko rozkręca, nie trzeba zaraz łomem.
- Aha.
- Niech se pani zajrzy, nawet powąchać można. To tylko cygara.
- Aha.
Pani podrapała się w głowę. Otworzyła. Wąchnęła.
- No teraz kurde, toś mi pan smaka narobił. Palić mi się kce.
- To niech sobie pani zrobi przerwę na papierosa.
Udało się. Żyję. Cygara też.
Czekamy, czekamy, czekamy.
Wreszcie wpuszczają do samolotu. To taki mały boeing. Zastanawiam się, czy doleci i czy mu starczy paliwa. Czy nie będzie musiał odchodzić na drugi krąg?
Kołuje, startuje, leci. Upsssss, przechylił się. Bez wódki nie rozbierjosz. Państwo bufetostwo mają co robić. Kogo stać to popija. Trzęsie. Turbulencje. Leci. Znad chmur wystają Alpy. Lecimy, lecimy. Pilot mówi, że wszystko jest OK. Paliwa starczy i pogoda w normie. Nikt mu nie wierzy. Jeden pan pisze testament. Pozostali piją. Smutna pani usiłuje zadzwonić na miasto. Nie da się.
Wreszcie po dwóch godzinach komunikat: wszystko pod kontrolą, paliwa chyba starczy a lotnisko zapasowe zamknięte. Nie ma się czym martwić. Trzęsie jak cholera. Dach przecieka, bo nad ciepłymi krajami leje a na dole jest 17 st. C.
Lądujemy w Geronie. Witaj Katalonio! UDAŁO SIĘ!!! Cud, chociaż za oknami widać było sztuczną mgłę. Skąd tu sztuczna mgła??? A może była prawdziwa? Wreszcie stanęliśmy na ziemi.
Taśma, walizka, autokar. Wiozą nas do hotelu oddalonego o niecałą godzinę drogi w kierunku Barcelony. Miły pan pilot umila nam ostatni etap podróży opowiadaniem o marnej pogodzie i o Katalończykach, którzy przez Hiszpanów nazywani są Polakami. Podobno dlatego, że język kataloński jest dla Hiszpanów równie niezrozumiały, co polski. Kierowca autokaru, Katalończyk, czyli Polaco szybko dowozi nas na miejsce. Późna kolacja, sprawdzenie czy w hotelu działa net (sprawa bardzo ważna))) i już brak sił na planowane wcześniej cygaro. Jutro też jest dzień.
Ostatnio edytowane przez Bruno ; 21-06-2011 o 23:06
|
|